Cześć i czołem.
Dziś ciut poważniejszy post - dotyczący kleszczy, babeszjozy i naszej historii.
Zapraszam.
⋆⋆⋆
Ostatnim czasem pisałam post na temat tego jak bardzo przerażają mnie kleszcze i jak bardzo przeraża mnie wizja babeszjozy u Xeny.
Życie nie lubi monotoniczności i jak coś jest dobrze to musi się coś popsuć - to tak delikatnymi słowy.
Kilka dni po tym jak opublikowałam tamten post u Xeny zdiagnozowano babeszjozę.
Jakie były pierwsze objawy? Jak prędko się pojawiły?
Xena złapała - a raczej ja znalazłam na niej kleszcza - 9 marca, w czwartek. Jak to ja - panika i najgorsze myśli. Szybko pęseta do kleszczy, szybko woda utleniona (choć wiele osób poleca spirytus - ale dla mnie to jest zbyt okropne i nie umiałabym patrzeć jak Xenę to szczypie...), szybko rodzice, światło na maxa, wyciąć włoski wokół, by nic nie wyrwać, by jak najlepiej było widać czy wyszedł z głową.
Chwila, jedna druga, i po kleszczu, wyjęte - ku mojemu zdziwieniu - Xena w ogóle nie zapiszczała, co było dla mnie... dziwne... Ale pomyślałam sobie - był mały, może ją aż tak nie bolało. Xena przez następne dni zachowywała się normalnie - normalnie jadła, normalnie piła, normalnie się bawiła, aż do poniedziałku. W sumie to już w niedzielę wieczorem była smutnawa i apatyczna, ale wcześniej byłyśmy na długim spacerze (jak to w weekend) więc pomyślałam, że to przez to - w sumie zmierzyłam jej temperaturę - była w normie - 38℃. Więc stwierdziłam, ze to na pewno przez ten spacer - w końcu aktywny weekend.
W poniedziałek akurat tak wypadło, że moja mama pojechała do lekarza, wiec mi przypadło wyjść rano z Xeną - wiecie podział obowiązków i takie tam.
Xena jak zawsze - spała pod kołdrą u mnie w nogach - nigdy jej nie budzę póki się nie ogarnę do szkoły, więc tak było też tym razem. Wstałam, ogarnęłam się i nadszedł czas na spacer.
Xena nie przychodziła na zawołanie. Nigdy takie coś nam się nie zdarzało. Wołam jeden raz, drugi, trzeci. Okej, wyszła spod kołdry i zmierza do drzwi. Może po prosty miała twardy sen. Okej, idziemy na spacer.
Już na klatce dziwnie się zachowywała - nie chciała schodzić ze schodów. Z racji, że czasem ma swoje "akcje" i czeka na górze schodów, aż zejdę po nich piętro niżej i wtedy schodzi, więc nie zmartwiło mnie to. Ale gdy zaczęłam schodzić piętro niżej, a Xena nawet nie drgnęła - to już włączyło mi w głowie czerwony przycisk. Okej, poszłam na górę, wzięłam ją na ręce i zniosłam na dół. Na dworze nie chciała w ogóle chodzić. Wzięłam ją szybko na ręce i pobiegłam po książeczkę. Nie miałam przy sobie grosza. Rodziców nie ma w domu, a ja bez pieniędzy. Co robić?! Nie obchodziło mnie to. Liczyło się tylko to, żeby pomóc. Pobiegałam do weterynarza. Niosłam moją malutką kupkę nieszczęścia przez całe miasto. Ale było warto.
Na początek temperatura - gorączka - 40℃. Później Pani dr pobrała krew do wymazu, by sprawdzić czy to babeszjoza. Potwierdziły się moje najgorsze wizje. BABESZJOZA.
Nie widziałam co mam ze sobą zrobić. Tak cholernie się bałam, że ją stracę. Że stracę moją małą, ukochaną księżniczkę. Tak cholernie się bałam.
Pani dr podała Xenuśce płyn elektrolitowy i 4 zastrzyki. Malutka tak bardzo się bała. Widać było w jej oczach, że cierpi. Z trudem powstrzymałam łzy.
Spędziłyśmy tam tylko kilkanaście minut, bo kroplówka musiała spłynąć. Dla mnie ten czas dłużył się w nieskończoność, każda sekunda trwała wieczność. Cały ten czas płynął na naprzemiennej ciszy i rozmowach na bzdetne tematy (jak na tamtą chwilę) z Panią dr.. Aż w końcu upłynął. Uffff....
Pani dr powiedziała, że Xena jest młoda i że to jej pierwszy raz, więc wyliże się z tego. Uf.
Nie miałam przy sobie pieniędzy - często zdarza się tak, że złe rzeczy (były 2 w naszej historii i oby nigdy więcej) przytrafiają się wtedy kiedy jestem sama. Nie wierzę, że to przypadek, może tak po prostu ma być? Może każda z tych rzeczy ma mnie czegoś nauczyć? Nikt nie zna odpowiedzi na te pytania. I chyba nie chcę znać tej odpowiedzi.
Młoda wyszła z wielką gulą pod skórą, w której były płyny elektrolitowe - podanie podskórne - nie jestem lekarzem, więc nie wiem dokładnie jak to tam wszystko jest - ale wiem tyle, że po prostu to przenika wgłąb organizmu. O tak. I nie będę się w to chyba bardziej wgłębiać.
Drogę powrotną Xena już przeszła trochę sama - już w gabinecie stała się ruchliwa, więc pozwoliłam jej być choć przez chwilę psem - a nuż chce jej się siku - i chciało się. Na szczęście kolor normalny - jasny. W drodze powrotnej zdarzyła nam się wpadka - qpa na środku drogi i to niefajna qpa, ale miałam woreczki i to co się udało sprzątnąć - sprzątnęłam. Resztę zmyje deszcz. :D
Nie byłam tego dnia w szkole. Mimo, że po wizycie u weterynarza mogłam iść do szkoły, bo minęła tylko 1-sza lekcja, a 5 godzin zostało... Ale nie potrafiłam. Nie potrafiłam jej zostawić samej. Nie wybaczyłabym sobie nigdy, gdyby jej się coś pod moją nieobecność stało. Leżałam przy niej cały dzień, zachęcałam do jedzenia, sprawdzałam czy wszystko okej, czy wciąż ŻYJE... Tak bardzo bałam się, że może odejść... Zasnęłyśmy i obudziłyśmy się jakieś 2 godzinki później... Myrusia czuła się ciutkę lepiej, ale wciąż była bardzo słaba...
Nie chciała jeść ani pić... Po prostu leżała... Drżała przez gorączkę... Dawałam jej kurczaczka, ale nie chciała... To było tak cholernie ciężkie.. To tak diabelsko boli, gdy widzisz przyjaciela który cierpi...
Pani dr powiedziała, żeby się nie przejmować, gdy nie będzie jadła, to normalne w przypadku tej choroby... Ale ja się nie poddałam. Podawałam jeden raz... Drugi... Trzeci... Aż za czwartym razem nabrała ochoty i zjadła całą miseczkę ugotowanego kurczaczka.
Rozpłakałam się. Tak bardzo się cieszyłam, że moja wojowniczka walczy, że jest lepiej, że będzie lepiej. Tak bardzo się cieszyłam, że leki zaczęły działać. To było cudowne uczucie!
Lecz jak wcześniej wspomniałam - życie nie lubi monotonii i po chwili szczęścia przyszła chwila załamania. Mojego załamania. Moja mama wróciła z pracy i Xena jak zawsze chciała się z nią przywitać - pobiec do drzwi, zaszczekać i się z nią przywitać. Ten widok łamał mi serce na miliard kawałków. Gdy moja mama weszła, Xenusia podniosła się i podeszła do niej. I zaczęła piszczeć, bo nie była sobą, bo nie miała siły by być sobą. Ten widok był straszny.
Później poszłyśmy na spacer, tzn. wzięłam i zniosłam Myszę po schodach, nie chciałam przeciążać jej i tak słabego organizmu. Zrobiła parokrotnie siusiu - kolor w normie. I kolejny zwrot na sinusoidzie walki jaką jest życie - szczęście. ;) Później było już tylko lepiej.
Gdy wrócił mój tata, już nie popiskiwała, wstała i przywitała się z nim - fakt, nie miała jeszcze tyle siły by pobiec do drzwi i się przywitać z nim, ale zdjęłam ją z łóżka, żeby nie skakała i powolutku podreptała do drzwi. W końcu co się dziwić - była ciężko chora. Ale mimo wszystko - byłam taka szczęśliwa!
Tata kupił jej kosteczkę z kurczaczkiem, a mamcia wcześniej kupiła kurczaczka. Apetyt wrócił! Najgorsze za nami!
DZIEŃ II
W dniu drugim było już o niebo lepiej. Xena normalnie wyszła z moją mamą, normalnie się załatwiła, siku wciąż normalne (ufff), ja musiałam iść do szkoły (ale mamcia była :P), do tego napisać poprawę sprawdzianu (którego swoją drogą nie poprawiłam, no dobra poprawiłam z 2 na 3 xD, ale no jak mogłam myśleć o matmie, jak piesek chory, no jak? No?) ale generalnie nie było tak źle... Stan Xeny był stabilny (moja mama miała mnie chyba dość tamtego dnia, by wydzwaniałam co godzinę :D), a Pani dr powiedziała, że jak nic się nie będzie działo, to żeby przyjść poobiedzie. I tak też się stało. Poszłyśmy z mamą i z Xenuśką oczywiście po szkole, już tak kolorowo nie było, już Pannica taka grzeczna nie była, oj nie. Wierciła się co nie miara. :D Ale tym razem tylko 2 (albo 3 - pamieć zawodna niestety jest...) zastrzyki i Pannica już wracała na własnych siłach całą drogę - w sumie szła też - nie chciała być niesiona.
Generalnie pierwszego dnia już większość wróciła do normy - fakt, wciąż była słaba, ale jadła, piła wodę, chodziła, normalnie siusiała. II dzień upłynął nam dość spokojnie.
DZIEŃ III
Ostatni dzień leczenia. Tym razem tylko 1 zastrzyk i po strachu. Wszystko wróciło do normy. Siku normalne, pojawiła się qpa (bo w poprzednich dniach nie było - w sumie nie ma się czym dziwić - była osłabiona i jadła mniej niż normalnie...) o konsystencji normalnej. Więc można rzec wszystko wróciło do normy. I tak wygrałyśmy naszą, a właściwie to Xena wygrała walkę - walkę z potworem.
Postanowiłam nie ryzykować nigdy więcej. Postawiłam na opinie - zarówno właścicieli psów i weterynarzy i postawiłam na foresto. Mam nadzieję, że teraz wszystko będzie tylko dobrze.
W piątek (czyli jakby... dzień V) wybrałyśmy się też na pobranie krwi - nie chciałam jej męczyć dzień po dniu - ażeby sprawdzić, jak bardzo to dziadostwo wyniszczyło organizm księżniczki. Na szczęście - obeszło się bez większych szkód. Płytki krwi na dolnej granicy (ale wciąż w normie), hemoglobina i hematokryt lekko podniesione, monocyty podniesione trochę mocniej i kwasochłonne lekko za niskie. Ale Pani dr powiedziała, że jak na psa po babeszjozie to wyniki są dobre i nie ma co się martwić, bo organizm też sam musi do siebie dojść.
Długa i ciężka podróż - ale było warto.
⋆⋆⋆
Jaki morał z tego? Zabezpieczajcie swoje zwierzaki i sprawdzajcie je! Nie każdy kleszcz jest zarażony, ale ryzyko jest ZAWSZE. Nie musicie od razu kupować obroży za 50 czy 100 zł, ale zabezpieczcie je! I obserwujcie, czy nie mają żadnych objawów.
Najczęstsze to apatia, gorączką, brak apetytu, biegunka i wymioty.
Wcześniej zauważona choroba gwarantuje większe szanse na wyleczenie!
I trzymajcie się i podeślijcie ten post dalej - nie proszę Was o to, bo chcę zyskać popularność - chcę tylko, by więcej ludzi usłyszało o tej okropnej chorobie i zabezpieczyło swoje pupile.
Pozdrawiamy! Do napisania! Cześć! ;*
U nas po kropelkach i złapaniu kolejnych kleszczy postawiłam na Foresto i na razie (odpukac) nie złapała żadnego nowego pasazera na gapę :) Dobrze, że Xena wyzdrowiala :D
OdpowiedzUsuńU nas po foresto też były kleszcze WBITE. ;>
UsuńNa szczęście były albo w agonii, albo już martwe. Ale powiem Ci, że to chyba zależy od pory roku, bo np. teraz chodzimy po łąkach, lasach, polach i nic (i odpukać), nawet na sobie nie zauważyłam ani sztuki, a na wiosnę idąc łąką co chwilę musiałam zwalać kleszcze, bo łaziły mi albo po spodniach albo po kurtce... ;<
Ale odpukać... I dziękujemy za odwiedziny naszego bloga! ;)